Świnoujście – Hel (430 km)

Opublikowane przez Krzysztof w dniu

Cel był klarowny: przejechać trasą R10 od Świnoujścia na Hel, aczkolwiek od wielu lat planowany, a zrealizowany dopiero 12-15 IX 2019r.
Fantazja poniosła mnie do tego stopnia, że chciałem zrealizować ten cel w ciągu 24h jazdy non stop, ale jak pewnie łatwo się domyślić – nie udało mi się. Może innym razem.
Teraz przede wszystkim do wiwatu dała pogoda, która mimo upalnego lata zaczęła dopuszczać już jednak jesienne temperatury, a te dość mocno dały mi w kość już po pierwszym zmroku, ale zaczynając od początku…

W oczekiwaniu na podstawienie pociągu.

Dzień 1. (Świnoujście – Kołobrzeg, ok 100 km)
Korzystając z możliwości transportu bezpośredniego z Wrocławia do Świnoujścia wybrałem kolej PKP, a konkretnie Intercity, gdzie kultura jazdy (po ówczesnej rezerwacji miejsca – do tego wrócę) jest na przyjaznym poziomie. Wieszak na rower i wykupione miejsce siedzące dają gwarancję spokojnej podróży.

Osobny „podprzedział” na rowery, które są na widoku.

Po ponad 7 godzinnej podróży (gdzie zakładałem, że na pewno się zdrzemnę i w Świnoujściu wysiądę zregenerowany) znalazłem się na stacji około 17:30 i po szybkim wrzuceniu wcześniej przygotowanego śladu na urządzeniu ruszyłem w trasę. Założenie proste – przejechać jak najwięcej, starać się nie martwić, a może w przeciągu 24h ujrzę Hel. Pierwsze zwątpienia pojawiły się po zmroku. Dopóki było jasno to była zarówno chęć, siła, zaangażowanie, pewność siebie i ogrzany organizm. Czym robiło się ciemniej tym mniej przyjemna stawała się okolica. Cienie się wydłużały, dziury na drodze pojawiały się nagle (mimo dobrego oświetlenia) i organizm zaczął powoli podpowiadać, że ten Hel to jednak zobaczę dużo później – no cóż, nie mylił się, ale podpowiadał bardzo mądrze 🙂
W Dziwnowie stwierdziłem, że może warto byłoby sięgnąć do kieszeni i coś przekąsić przy okazji, że był zachód słońca, na który polowałem… ku mojemu zaskoczeniu w drodze do zejścia na plażę spotkałem ludzi, którzy kierowali się w moją stronę… czyli pierwsze spóźnienie na zachód słońca, nic to – będą kolejne. Przekąsiłem i pojechałem w stronę Niechorza. Tam już w pełni oświetlony zmagając się z ciemnością zacząłem odczuwać pierwszy dyskomfort cieplny. Dołożyłem kolejną warstwę cieplną na górną część ciała i ruszyłem dalej.

Miłe oświetleniowe zaskoczenie.

Pędząc dalej minąłem Pogorzelicę i tutaj najprawdopodobniej rozjechałem się delikatnie ze szlakiem R10, który prowadził bliżej wybrzeża, a ja wybrałem pewniejszą drogę bo według map – utwardzoną. No i owszem, była utwardzona, ale poprzecznymi płytami, które po 3km czułem już wszędzie, aczkolwiek najciekawsze mialo się dopiero zacząć.
Przed samą wyprawą wydawało mi się, że przeczytałem wszystko co mogłem na temat tej trasy, rozmawiałem również z osobami, które tą trasą już się przemieszczały, a mimo to nie byłem gotowy na to, co nastąpić miało tuż za szlabanem (w tym momencie wrócilem na R10). Od tego miejsca żałowałem zbyt dużego ciśnienia w oponach (no, ale kto by spuścił? 😉 ), braku amortyzacji, ciemności i zmęczenia nawierzchnią, bo przede mną tuż za płytami zaczęła się trasa brukowa (takie Paris – Roubaix w wydaniu polskim) z drobnego nierównego kamienia. Sześć nieprzyjemnych kilometrów z widocznością zaledwie taką, którą dawało oświetlenie rowerowe, jak i światło wzdłuż mijanego ogrodzenia wojska. Tutaj warto mieć rower z szerszą oponą i mniejszym ciśnieniem – a do tego z amortyzacją.

Znaczący szlaban na ścieżce rowerowej, chwilę przed brukiem.

Według nawigacji na wysokości jedynego budynku po drodze, a mianowicie ogromnych garaży istniał skręt w lewo w las, gdzie powinienem się udać. Zmęczenie psychiczne nie dopuszczało myśli o skręcie w ścieżkę, której nawet nie widać więc pojechałem dalej 'przyjaznym’ brukiem. Kilkaset metrów dalej znajduje się wjazd na teren wojska, którędy niestety nie da się przejechać zatem wróciłem poszukać tego magicznego wjazdu do lasu i… znalazłem! Nie napawał pozytywnie, ale po kilkunastu metrach okazało się, że początkowo jest całkiem przyjemny, utwardzony z pewną liczbą korzeni, następnie z jeszcze większa ilością piachu, a jeszcze później okazało się, że to chyba jednak szlak pieszy bo szersza ścieżka zamienila się w wąską, gdzie rower musiałem wprowadzać na podejścia bogate w korzenie wszelakie. Może znowu gdzieś źle skręciłem? Może, ale chwilę później objechałem teren wojska i znalazłem się już na ładnej ścieżce asfaltowej do samego Mrzeżyna. Można powiedzieć, że stąd jest już wygodnie, aczkolwiek trudy wcześniejszych kilometrów dały mi się mocno we znaki. Nic to, cel nadal wydawał się w zasięgu i z tym mocnym postanowieniem popełniałem kolejne kilometry w kierunku właściwym. Jadąc trasą rowerową wzdłuż drogi dla samochodów doszło tak nieprzyjemne odczucie zmęczenia, że nie spodziewając się nikogo nie zauważyłem nadjeżdżającej Pani na pasie ruchu dla rowerów, która jechała w moim kierunku i to z oświetleniem. Po dwukrotnym sympatycznym zwróceniu mi uwagi, że ktoś inny jedzie mi na przeciw zareagowałem i się otrząsnąłem ustępując miejsca – tak to był czas na sen, a nie na wlepianie się w ciemny świat wokół. W międzyczasie jednak z każdym kilometrem cel umykał bo i temperatura spadała. Garmin wskazał już 10 stopni czyli odczuwalnie mogło być jeszcze mniej, a wychłodzenie organizmu robi niszczycielską robotę dla umysłu. Droga z reguły jest wyznaczona asfaltem bądź chodnikiem zbudowanym z kostek, w każdym razie przejezdnie i taką to drogą po 23ej dotarłem do Kołobrzegu, gdzie licznik wskazał 100 km podróży. Mimo to, decyzja zapadła… zdrowie najważniejsze, trzeba się rozgrzać, coś zjeść, wykąpać się, a rano ruszyć dalej. Booking na szczęście pomógł i w chwilę udało się zaklepać pokój w hotelu, który znajdował się 200 m ode mnie. Przypadek ? 🙂
Po chwili w pokoju odczułem naprawdę niesamowite wychłodzenie organizmu, walka z drgawkami z zimna… tak, to była bardzo słuszna decyzja, trzeba rano wstać i jechać dalej.
Sen na szczęście przyszedł szybko.

Dzień 2. (Kołobrzeg – Ustka, ok 140 km)

Lekko rozgrzany po szybkim śniadaniu, ale niekoniecznie szybkim zebraniu się ruszyłem w drogę dopiero po 10ej. Musiałem przeczekać chwilę deszczu i po wnikliwym prześledzeniu trzech różnych prognoz ruszyłem dalej z informacją, że deszcz jeszcze da się we znaki.
Ten odcinek mogę śmiało uznać za najpiękniejszy i najprzyjemniejszy.
Pomijając tę kwestię, że uwielbiam Ustronie Morskie to trasa Kołobrzeg – Ustronie Morskie z odcinkiem drewnianym mostkiem między plażą, a terenami bagnistymi była i jest nadal najfajniejszym odcinkiem całej R10 według mnie.

W Ustroniu jednak nastał ten zapowiedziany deszcz, a raczej oberwanie chmury z mocarnym wiatrem. Jednak uprzedzony możliwością zaistnienia takiej sytuacji czekałem w suchym i przyjemnym miejscu pijąc kawę i zajadając smakołyki.
Po około 30 minutach cały problem pogodowy ustąpił, a ja udałem się dalej: Gąski, Mielno, Łazy i Dąbki, gdzie zdecydowałem się coś przekąsić, ale co jak co – super odcinek, ogrom nowych asfaltów. Ba! jeszcze walce jeździły. Cud, miód i tylko jechać 🙂

Jadąc od Dębek (gdzie udało mi się zjeść całkiem niezłą pizzę) wyruszyłem w stronę Ustki, gdzie według nowego planu spodziewałem znaleźć się lokum. Przewagą wypadu we wrześniu nad morze jest to, że ogrom lokali ma wolne miejsca więc nie musiałem jakoś specjalnie wcześniej czego rezerwować. Dopiero przy kolacji uruchamiałem aplikację Booking i dokonywałem szybkiej lustracji wolnych miejsc w okolicy. Tak też zrobiłem po dotarciu do Ustki, gdzie ku zaskoczeniu swoim… znowu zachód słońca mnie ominął zatem przyjechałem lekko zmarźnięty. Niespełna 20 km przed Ustką trasa się pogorszyła, z asfaltu zeszła na płyty, później na trasę gruntową, aby przerodzić się w trasę typu na-pewno-tędy-nie-przejedziesz-ogrom-błota. Nie ja jedyny miałem taki problem więc niedługą chwilę później jechałem wydreptaną przez pojazdy pseudościeżką przez pole. Minusem tego rozwiązania było to, że tempo spadło do przejścia niezbyt ambitnego pieszego więc i zrobiło się chłodniej, ale plusem było to, że nie musiałem taplać się w błocie. 2 km dalej wróciłem na drogę gruntową i już bez specjalnych ekscesów po kolejnych kilku kilometrach wjechałem na drogę asfaltową, która już doprowadziła mnie do Ustki. Wietrznej i chłodnej Ustki.

Syrenka Ustczana przy wejściu do portu.

Tak jak przewidziałem wczesniej – lokum udało sie znaleźć w trakcie kolacji. Apartamenty w Ustce – gorąco polecam, przyjemny wlasciciel, tuż przy samym porcie. Rower można schować bez problemu. Kolejna długa kąpiel, ładowanie sprzętu, Harry Potter w tv (a co!) i długi sen…

Dzień 3. (Ustka – Wladysławowo, ok 140km)

Bodajże najwcześniejszy start, bo już o 9ej jechalem, choć był to najchłodniejszy dzień. Tym razem bez długiej odzieży na nogach się nie obyło. Wiatr nie pomagał bo dmuchał od Zatoki Puckiej co jak widać było na wodzie – sprzyjało windsurferom i kitesurferom, których nie brakowało.
Trasa poprowadzona głównie ścieżką z kostki, która lata świetności ma za sobą (część do Jastarni) więc po rozmowie z innym rowerzystą (w wieku zacnym lat 75, ale o kondycji młodzieńca) dowiedziałem się, że szosowcy to głównie 'latają’ asfaltem, nie byłem tym faktem mocno zdziwiony. Co ciekawe w tym samym czasie ścieżką rowerową biegł w moim kierunku maraton więc po jakimś czasie mijałem startujących, którym mocno kibicowałem 🙂
Od Jastarni ścieżka rowerowa zamienia się w taki leśny zmarnowany dukt przeznaczony głównie dla MTB.
Jeszcze kilka kilometrów i cel został osiągnięty… a z nim przyszła satysfakcja i jakiś taki dziwny stan, że to już i pozostał powrót, ale cóz – jest postanowienie, że wyruszę raz jeszcze, tyle, że na MTB 🙂

Kilka spostrzeżeń na koniec:
– o tej porze już bardzo mało jest rowerzystów, spotkałem raptem 8 osób z czego jedna grupa z Niemiec, której pomagałem się zlokalizować składała się z 2 kobiet i 2 mężczyzn. Niewiele? Bardzo, mało tego – średnia wieku wyprawowych ludzi to mniej więcej 60 lat (co akurat mi bardzo imponuje),
– niemiło zaskoczyłem się kupując bilet powrotny w niedzielę na godzinę 15:29 (pociąg relacji Gdynia Główna – Bielsko Biała) chwilę przed odjazdem – brak miejsc, musiałem czekać na kolejny pociąg, dlatego sugeruję aby zarezerwować bilety dużo wcześniej (jeśli uda się przewidzieć termin powrotu),
– jazda w nocy taką trasą jest totalnie bez sensu, zwłaszcza kiedy jedziesz ją pierwszy raz – żal tracić doznania wizualne :),
– zawsze miło z kimś zamienić dwa słowa – choćby się przywitać i życzyć miłego dnia, ludzie to naprawdę życzliwe i przyjemne istoty.