Odwiedzając zbiorniki wodne (308 km)

Opublikowane przez Krzysztof w dniu

A gdyby tak spróbować przejechać 300 km jednego dnia?


Dotychczas moim rekordem było 223 km, które przejechałem rok wcześniej, ale tam widziałem potencjał na więcej. Bo przecież jechałem z sakwami. Bo przecież jechałem przez piachy, lasy i inne opóźniające tereny.
A gdyby tak spróbować przejechać 300 km jednego dnia tylko asfaltami?
To jest przecież możliwe! 🙂

Nie tylko było możliwe, a wręcz stało się realne, a konkretnie 308 km. Da się!

Plan był sensowny choć sama realizacja owego przyniosła trochę trudów.
Sama pobudka około 2:30 okazała się jakąś pomyłką, aczkolwiek po kilkunastu minutach byłem na tyle żwawy, że brak snu dopiero zacząłem odczuwać późnym wieczorem.
Na szczęście dzień wcześniej przygotowałem sobie pożywienie (ryż z warzywami i kabanosem zapakowany w torebki zapinane z IKEI to był strzał w dychę, a kilka bułek na drogę uzupełniało ten strzał o kolejną dychę). Także podczas całej drogi tylko raz kupiłem coś do jedzenia i był to Grzesiek, baton. Poza tym to tylko płyny, płyny i jeszcze raz płyny, ale wracając na początek…

Wyjazd o godzinie 3:44 poza obręb miasta. „Łysy” mocno świecił także przez okres nocny było dość jasno.
Zaplanowany ślad trasy wrzuciłem do urządzenia i choć wiedziałem, że tego dnia będzie mocno wiało to mimo to zachęcał brak deszczu oraz całkiem rozległa długość dnia.
Miałem tę przyjemność, że przejeżdżając przez Wrocław to było dość wcześnie (może około 5 rano) co pozwoliło mi uniknąć korków i innych problemów związanych z poruszaniem się po mieście pełnym wszelakiej maści pomysłowych kierowców. A za Wrocławiem było już pięknie, wyszło słońce więc te tragiczne 9 stopni Celsjusza zamieniło się w przyzwoite 11 stopni. Można było zacząć szaleć! Dlatego nie ściągnąłem z siebie nic 😉
Pierwszy cel tej przejażdżki to Zalew w Mietkowie, który znałem bardziej z opowieści niż z bytności, ale obiecałem sobie, że jeszcze w tym roku tam się udam więc pełen werwy (mimo solidnych podmuchów wiatru w twarz) tak też uczyniłem.

A w Mietkowie klimat nadmorski 😉


Tutaj odmieniły się losy! Skoro punkt pierwszy zaliczony to do punktu drugiego powinno być trochę łatwiej. Organizm nawodniony, organizm najedzony i dzień w pełni, a do tego wiatr. Wiatr, który zaczyna sprzyjać 🙂

Ależ to była przyjemność z jazdy! Góra, dół, lewo, prawo, noga kręci jak zwariowana, a zmęczenia zero. Piękne, opustoszałe drogi, przyjemne 12 stopni i wariactwo ściągania warstw z przegrzania (pozbyłem się rękawiczek). Dawno już tak lekko i przyjemnie mi się nie jechało, ale to musiało się skończyć. Skończyło się nagle i dramatycznie, kiedy po raz kolejny zmienił się kierunek jazdy. Cóż, spodziewałem się tego patrząc na prognozy, ale mimo to pojawiły się pytania: „Czemu akurat teraz?”, „Czemu po co?” i najważniejsze „Naprawdę?!”. Na szczęście byłem już ponad 80 km dalej i według planu miałem ponad połowę trasy za sobą, co było dość mobilizujące.

Zbiornik Michalice

Kolejnym krokiem był następny zbiornik w Michalicach, gdzie mrugnęło do mnie z nawigacji 200 km trasy. Już 2/3 za mną i 'tylko’ 1/3 przede mną. Tyle, że przyszedł kryzys. Ten spodziewany choć nieoczekiwany. Mimo ciągłego nawadniania, częstego odżywiania się – ukradkiem nadszedł i wraz z ciągłym wiatrem w twarz zaatakował skutecznie! Trasa zaczynała się ciągnąć i trzymała mnie myśl o celu minimum – 234km! Chociaż tyle. Tyle, żeby pokazać sobie, że potrafię więcej. Mozolnie i z uporem brnąłem do przodu. Na szczęście większość dróg (oprócz tych w pobliżu Oławy) były dla mnie łaskawe. Łagodne i równe, spokojne i bezpieczne, nic tylko jechać…
A jechało się coraz trudniej.


Prawdziwy dramat poczułem około 220 km. Ze wzniesień zacząłem wjeżdżać na góry (w każdym razie tak się czułem). Każdy jeden kilometr dławił mnie i krztusił. Tętno nie było mordercze, ale miałem wrażenie, że mocy miałem poniżej poziomu awaryjnego. Ostatnie kilometry, którymi zmierzałem do Kobylej Góry to była mordęga Brak radości z jazdy i myśli o zatrzymaniu się i pozbyciu się zawartości żołądka, a do tego te przeraźliwe dreszcze (temperatura odczuwalna nie przekroczyła 14 stopni). Na szczęście głowa jeszcze chciała, a to w takich chwilach jest najważniejsze. Mimo trudów udało mi się zagarnąć kolejny laur (przynajmniej 250 km!) i w centrum uroczej „Kobyłki” rozsiadłem się na ławce, ugryzłem Grześka i odpocząłem…
Ależ ja tego potrzebowałem! Ależ to mi dało sił (o czym przekonałem się jednak trochę później).
Krótka sesja fotograficzna nad trzecim zbiornikiem…

Kobyla Góra jak zawsze urokliwa.


Ruszyłem ku domowi. Ostatni odcinek, ostatnie 50 km i odrodzenie. Z każdym kilometrem bliżej domu, miałem wrażenie, że mam coraz więcej sił. Może to organizm, a może sama głowa. Wiatr trochę zelżał, ale nadal trochę uprzykrzał jazdę, tyle, że to już nie miało dla mnie dużego znaczenia. Odnalazłem siłę i moc, którą jak tłokami wpompowywałem w system korb i napędu roweru. Każdy podjazd był próbą ataku, a nie walki o życie. Jak mi się dobrze jechało! 🙂
Plan był taki, żeby zagościć w domu przed 22, a jeśli dobrze by poszło to może nawet o 21. Nie spodziewałem się, że będę przed 20! To jest dobry czas, to jest bardzo dobry czas jak na moje możliwości (zwłaszcza, że 4 dni wcześniej oddawałem krew honorowo) 🙂


Wyjazd o 3:44, powrót w to samo miejsce 19:50. 16 h podróży, w tym 13h i 18 minut samej jazdy. Jest sukces. Jest satysfakcja. Jest kolejna potrzeba… ;>

Bardzo dziękuję wszystkim osobom, które mnie wspierały podczas tej wyprawy, bo to dzięki Wam mobilizacja wróciła 🙂
No i to przywitanie pod domem! Jak bohater! :)) Dziękuję rodzinko :))

Sprzęt:
Rower: Bergamont Grandurance 5 (2019)
Nawigacja: Garmin Edge 830 (polecam LiveTrack, kto ma widzieć, gdzie jesteś – widzi)
Torba podsiodłowa tył: Rhinowalk 10 L
Torba pod ramę: Blackburn Outpost Frame
Torba na ramę: Acepac Fuel Bag M
Człowiek: Jeden przyjazny


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *