Oleśnica – Pratulin (570 km)

Opublikowane przez Krzysztof w dniu

Dziś (tj. 24.06.2020r.) mija dokładnie rok od kiedy wyruszyłem na tę wyprawę. Moja pierwsza i do tej pory najbardziej emocjonalna.

Czemu akurat Pratulin? Z tym się wiąże moja historia rodzinna. Były to rejony, gdzie sięgają nasze korzenie rodowe. Jest to miejsce, gdzie został zabity mój prapradziadek Wincenty Lewoniuk (więcej informacji na Wikipedii). Jest to miejsce i jest to człowiek o przetrwanie historii których dbał mój Tatusiek, a który nie zdążył się tam pojawić (nieoceniona strata…).
Wybór miejsca był uczczeniem historii, uczczeniem rodziny i nowym początkiem podróży rowerowych więc pół roku po śmierci Taty wyruszyłem „z nim” w podróż.

Trasa, którą wybrałem, a raczej wygenerowałem za pomocą kilku aplikacji służących do tego, wiodła mnie zawsze w nieznane. Może pierwsze 60 km jeszcze nadążałem ze znajomością tras, ale później… każdy metr to nowinka, każdy kilometr to nowy kilometr doświadczeń. Na pewno to pomagało zająć głowę i skupiać się na czymś innym niż dotychczas.

Dzień 1. (Oleśnica – Smardzewice, 222 km)

Pierwszy dzień założyłem w dwóch wariantach, albo przejadę więcej i podróż zajmie mi 3 dni, albo przejadę mniej i wtedy podzielę trasę na 4 dni. Wszystko miałem zweryfikować na trasie w zależności od tego jak się będę czuł i jak faktycznie zniosę trud podróży. To miał być mój najdłuższy odcinek przejechany na raz z takim bagażem (w sumie to nadal jest ;)).
Mimo tras szarpanych (tzn. raz trasa była, a raz nie – Google Maps ty draniu!) jak i kompletnie piaszczystych to pojawiały się też piękne smaczki szutrowe jak i asfaltowe. Było zróżnicowanie czego nie można powiedzieć o pogodzie, jechałem pod wiatr i w upale, ale wolę tak niż w deszczu czy w chłodzie 🙂
Start około 6:30 i hulaj w drogę!

To był ten moment, kiedy jeszcze nie było 30 stopni, a jedynie połowa z tego. Aczkolwiek po niedługim czasie byłem już na tyle rozgrzany, że temperatura nie generowała żadnych problemów. Pozostał jeszcze dystans…

… który na szczęście z godziny na godzinę się zmniejszał, choć waga roweru (kiedyś w końcu nauczę się pakować tylko to co jest potrzebne!) jak i rodzaj nawierzchni (więcej piachu!) tworzył zacne wytrzymałościowe kombo 🙂

Piachy w pewnym momencie odpuściły i zaczęły się asfalty, raz przyjemniejsze, raz mniej, ale tempo było jak na moje możliwości satysfakcjonujące. Do tej pory miałem szczęście, żadnych problemów z rowerem, ale niestety ku pechowi innego rowerzysty w okolicy Bełchatowa (pozdrawiam Kamilu!) kogoś innego dopadło nieszczęście. Szczęście w nieszczęściu – trafił na mnie (a co! :)) ). Udało nam się wspólnie pomóc jego kapciowi i po dłuższej rozmowie każdy z nas ruszył w swoją stronę choć nasze losy się splotły i nadal trwają 🙂
Z biegiem czasu założenie trzydniowe nabrało kolorów i mimo palącego słońca (wiele przerw na uzupełnianie płynów, wiele płynów zwiększających i tak spory nadbagaż) ciąłem pod wiatr do celu. A cel był uroczy – hotel nad jeziorem, gdzie miejsce udało mi się zaklepać w sumie około 18ej choć uprzedzałem obsługę, że przyjadę później. Owe później, nastąpiło mocno później niż zakładałem, dzięki trasom, które nagle się kończyły w lesie i musiałem prowadzić rower przez miękką ściółkę leśną licząc na to, że nie złapię kapcia (hej przygodo!), jak i złapaniu kapcia (goń się przygodo!) 3 km przed celem, gdzie na szczycie wioseczki swoją chęć pomocy poprzez wlepianie się w to co robię bez słowa, wyraził lokalny Pan w wieku około 50 lat, który idąc do mnie nie zważał na ruch samochodów. Było to lekko przerażające, zwłaszcza, że zmierzchało. Nic to. Po pełnym aprobaty spojrzeniu, które nie mówiło nic ruszyłem w dalszą drogę, już z górki, już na fali, już… późno. 21:30 na warunki hotelu, gdzie jest raczej mało gości znaczyło mniej więcej tyle – bar otwarty, ale nic ciepłego raczej nie zjem, a żołądek się domagał. Nic to razy dwa. Napój izotoniczny, gazowany, schłodzony i z pianką pozwolił nawiązać uczucia z barmanem/kucharzem/recepcjonistą co skończyło się na zrobieniu/podgrzaniu pysznego gulaszu, który dał nadzieję na regenerację 🙂

Ludzie są dobrzy.
Pokój, niespokojny sen.

Dzień 2. Smardzewice – Łęka (156 km)

Pobudka. Śniadanie. W drogę.
Biodro nie boli, kolano nie boli – da się żyć 🙂

W uszach audiobook, a w sumie to w jednym uchu (bezpieczeństwo!), a w oczach piękne widoki…

Drugi dzień okazał się najtrudniejszy. Najpierw wyszło zmęczenie dnia poprzedniego, następnie nieustępliwy wiatr, a trzecia była wzmożona temperatura i jeszcze więcej piachów, ale mimo to… było super! 🙂
Był start, była euforia i Jo Nesbo – Nóż. Książka w wydaniu audiobooka z genialnym lektorem (Mariusz Bonaszewski), który stworzył mi niesamowite dodatkowe doznania, który poruszył moją wyobraźnię i uprzyjemnił podróż, że na samą myśl o tym tytule rozlewa się we mnie wspomnienie tej wyprawy rowerowej. Jeśli lubisz kryminały – gorąco polecam.

… czemu nie namiot ? nie na tej wyprawie, pierwsza próba siebie, pewne noclegi to łatwiejsza regeneracja. Namiot już na kolejnej wyprawie się przydał. Tutaj poszedłem łatwiej i był to dobry wybór bo na każdym noclegu miałem ogromne szczęście do ludzi i ku takiemu „rodzynkowi” nieświadomie właśnie zmierzałem. Przez łąki, przez pola, przez lasy, przez … asfalt ?

Różnorodność dzień drugi, uprzejmość międzyludzka dzień drugi. Kultura z jednej strony wyzwala kulturę z drugiej strony. Założyłem, że ludzie są dobrzy i tacy faktycznie się okazali. Panowie na piwku pod sklepem pomogli wyznaczyć lepszą trasę, ludzie mijani na wioseczkach przesympatyczni, uśmiechnięci, pozdrawiają. Czym mniejsza miejscowość tym więcej kultury, znasz to chyba ? 🙂

A później pojawił się ON. Jechałem lasem kolejny kilometr, z dala od zabudowań, piach był ciemny jak żwir choć żwir to nie był. Powoli parłem pod górę, pod słońce, w ukropie…
Jechał na składaku, był na szczycie zmierzając w moją stronę, ale się zatrzymał czekając na mnie aż podjadę. Nie śpieszyłem się choć w momencie, kiedy zaczął sięgać do kieszeni w spodniach (ogrodniczki – czyli chyba ogrodnik?) to zacząłem się zastanawiać, gdzie mam gaz. Nie po to oglądałem tyle horrorów, żeby nie pojawiły mi się przynajmniej cztery postaci maniakalnego mordercy w środku lasu (ale bez gwałtu, bez przesady! ;)).
Nic to razy trzy. Zbliżając się do niego przyjąłem agresywną postawę (ciut się wyprostowałem) i wbiłem mu gwoździa. Uśmiechnąłem się i powiedziałem „dzień dobry”. Odpowiedział grzecznie i przestał szukać noża/granatu/małego-złowieszczego-yorka w odmętach kieszeni. Z małą ulgą odwracając się co 12 metrów pojechałem w swoją stronę. A on może jeszcze tam stoi, może nadal zastanawia się co tam robiłem w środku lasu z objuczonym rowerem bez maczety.

Pisząc to patrzę za okno, ten sam dzień, inny rok 20 stopni mniej i leje. „Susza stulecia” mówili. Ehe. A susza była, ale rok wcześniej, suszyło mnie jak na potwornym kacu. W sklepie kupowałem 3 butelki wody mineralnej, i starczały mi na 2-3h, trochę do picia, trochę do polewania siebie. O udar łatwo, a o odwodnienie jeszcze bardziej. Więc z dodatkowym bagażem, ale jechało się lżej, bezpieczniej…

… choć bywało różnie, bywało bardzo niebezpiecznie!

Ale dzień drugi został okraszony tak cudownym miejscem do spania, że ciężko mi było sobie wyobrazić lepsze. Co mogło być tak fantastyczne?
Świeżo złowiony sum, piwo z kega na ogrodzie, przesympatyczna właścicielka (pozdrawiam serdecznie!), przyjemne rozmowy, totalna regeneracja i jakie swojskie śniadanie!
TOTALNIE polecam – Stara Szkoła w Łęce
Ten dzień zakończył się sukcesem, drugi z rzędu, trzeci nie miał już wyjścia 🙂

Ludzie są świetni.
Pokój, niespokojny sen.

Dzień 3. Łęka – Pratulin (173 km)

Ostatnia prosta, długa, ale ostatnia. Można napisać, że z górki nawet, tyle, że nie… zdecydowanie nie 🙂 Na szczęście pogoda okazała się stabilna i nadal jechałem pod wiatr i w słońcu, ale głowa i serce już były na końcu, były już w Pratulinie. Tyle, że trasa miała jeszcze kilka niespodzianek, a konkretnie to jedną 173 kilometrową niespodziankę, na którą teraz patrzę z uśmiechem, a która rok temu potrafiła ten uśmiech zmodyfikować i to zrobiła to dość drastycznie wielokrotnie, aczkolwiek to ten odcinek wspominam najmilej. Może to przez Ciebie miła rodzinko, która otaczając małą dziewczynkę wspomagała jej mały biznes. Specjalnie zawróciłem aby zapłacić „co łaska” i napić się tej pysznej lemoniady! Szkoda, że nie zrobiłem sobie z Wami zdjęcia. A może było to spowodowane poczuciem nadciągającego sukcesu, a może po prostu się rozpędziłem, a może to Lubelskie tak na mnie działa ? 🙂 Choć były odcinki, kiedy sądziłem, że to słynne Podlasie… stare, drewniane, opuszczone domy (lub nieśmiało zamieszkane), duże odległości między miejscowościami, wyklepane szutry między wioseczkami, które ciągną się w nieskończoność. Niesamowity urok, ale i też mocne zdanie na siebie i duże zapasy wody…

… a przy temperaturze ponad 40 stopni Celsjusza było potrzebna ogromna ilość płynów.

Ogromne wrażenie sprawiły na mnie Puławy, czyli początek trasy tego dnia, miałem poczucie, że jestem w nadmorskiej miejscowości. Ludzie? Klimat? nie wiem, ale było mi zdecydowanie przyjemnie, aż do momentu wyjazdu z tej miejscowości główną trasą, którą to musiałem poruszać się przez pewien czas. Na szczęście to był jeden tak ruchliwy odcinek tego dnia i były pobocza, pozorne bezpieczeństwo – zachowane 🙂

A później wszedł na wokandę Google Maps i wyznaczenie tras… Różnorodność dzień trzeci nie zawiodła, do tego stopnia, że jakieś 50 km przed metą zmieniłem trasę na „jadę samochodem” i zacząłem mieć jazdę w terenie głęboko w życi 😉

Ostanie 50 km to już czysta magia, miałem wrażenie, że w końcu wiatr mi zaczął pomagać (pewnie tak było) i po prostu leciałem ze średnią 28-30 km/h, gładkie asfalty, mały ruch samochodów. Poczułem się uskrzydlony, poczułem, że to co było dla mnie niewiarygodne i niemożliwe, teraz się odmieniło – mogę, chcę, jadę 🙂
Czym bliżej Pratulina tym czułem się lepiej, co twarda nawierzchnia to twarda nawierzchnia. Temperatura otoczenia opadała, a u mnie odwrotnie, emocje, które towarzyszyły mi cały czas zaczęły eksplodować.
Te kilka osób, które śledziły moją podróż i dawały ogromne wsparcie (dziękuję bardzo) zaczęły słać gratulacje. Niemożliwe staje się możliwe.

Na sam nocleg udałem się do Domu Pielgrzyma w Pratulinie, gdzie jak okazało się – byłem jedynym „wędrowcem”. Mimo to ksiądz dyrektor tego przybytku przywitał mnie ciepłym posiłkiem i rozmową za co bardzo dziękuję, gdzie pokrótce opowiedziałem mu kim jestem i czemu tam się znalazłem. Zainteresowany historią umówił mnie na wizytę u Proboszcza na dzień następny…
Pierwszym celem było dojechanie, drugim celem było dowiedzenie się więcej o historii tego miejsca, a być może o przodkach? Ale to już inna historia na inne miejsce na nową opowieść.

W Pratulinie nie kupisz piwa.
Ludzie są fantastyczni.
Pokój, niespokojny sen.

Dzień 4. Powrót

Dzięki mojej niezłomnej siostrze, która wraz z synem dotarła wtedy, kiedy zaplanowałem powrót – miałem tę możliwość powrotu szybkiego i przyjemnego, samochodem w najlepszym gronie. Dziękuję kochana! 🙂
Dziękuję bardzo wszystkim za wsparcie, te odległe (wirtualne) jak i te bliskie (wszystkim, którzy pomogli mi na trasie). Jesteście częścią tej historii, historii, która wydarzyła się mi dzięki Wam.


Wnioski:
Jedź z głową, a dojedziesz (woda, jedzenie, regeneracja, bezpieczeństwo).
Szanuj ludzi, a oni Ci się odwdzięczą.
Nie bój się pytać o pomoc, ludzie z założenia są dobrzy.
Dbaj o rower, a on Ciebie nie zawiedzie.


Sprzęt:
Rower: Bergamont Grandurance 5 (2019)
Nawigacja: Garmin Edge 830 (polecam LiveTrack, kto ma widzieć, gdzie jesteś – widzi)
Sakwy: Sport Arsenal Expedice 312 (2 x 20l)
Człowiek: Jeden przyjazny


3 komentarze

Kahaaa · 24 czerwca 2020 o 15:28

Piękna podróż pięknie opisana :))) cieszę się, ze jestem jej częścią 🙂 aż się poryczałam hehe Tatusiek byłby dumny braciszku – ja jestem :*

    Krzysztof · 24 czerwca 2020 o 19:29

    Dziękuję siostrzyczko! 🙂 to dla mnie wazne 🙂

Odwiedzając zbiorniki wodne (308 km) - Trzeba jechać dalej lub przynajmniej próbować. · 14 lipca 2020 o 13:24

[…] gdyby tak spróbować przejechać 300 km jednego dnia? Dotychczas moim rekordem było 223 km, które przejechałem rok wcześniej, ale tam widziałem potencjał na więcej. Bo przecież […]

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *